Od dawna układałam w głowie tę trasę. Marzyło mi się przejechać na rowerze 5-etapowy odcinek, odwiedzając przy tym 4 wyjątkowe czeskie miasta znajdujące się na liście UNESCO. A że marzenia trzeba realizować, odpuściliśmy siedzenie przy wielkanocnym stole i przecięliśmy Czechy z północy na południe. Perły południowych Czech są na wyciągnięcie ręki i nie są zbyt popularne wśród polskich turystów. Czeski Krumlov, Holasovice, Telč i Třebíč – bo o nich mowa – czekają na Wasze odwiedziny. My byliśmy tam rok temu na naszej kolejnej rowerowej wyprawie. Dziś opowiem Wam o dwóch pierwszych miastach. Zapraszam!

Czeskie Budziejowice nie tylko browarem stoją
Nie zagrzaliśmy w Budziejowicach miejsca, bo nie ono było celem naszej podróży. Nie mogliśmy jednak pominąć eleganckich domów mieszczańskich otaczających jeden z największych rynków w Europie (1 hektar!). Na rowerach okrążyliśmy miasto, nie szczędząc sobie zdjęć pod bogato zdobionym ratuszem. Czarna Wieża, do której dostępu strzeże lew czy Dom Solny to także obowiązkowe punkty spaceru po mieście. Brukowane uliczki zaś pełne są odnowionych, maleńkich domków z podcieniami i kolorowych kamienic. Pominęliśmy zwiedzanie słynnego browaru, w którym waży się budziejowicki Budvar — woleliśmy zamiast tego pokręcić się ścieżkami wzdłuż urokliwej Wełtawy. Nasz cel na ten dzień był jednak inny…





Z piwnego miasta do siedziby rodu Rožmberków
Szybko przepakowaliśmy się w rowerowe sakwy, które na dwa kolejne dni miały pomieścić nasz dobytek. Ponieważ trasy rowerowe są w Czechach świetnie oznakowane, sprawnie odnaleźliśmy EuroVelo 7 (zwaną ścieżką wełtawską) i obraliśmy kurs na Czeski Krumlov — siedzibę rodu Rožmberków.
Początkowo ścieżka wiodła wzdłuż Wełtawy, po której leniwie pływali kajakarze i nad brzegiem której swoje stanowiska rozkładali wędkarze. Gdyby wędkarstwo było dyscypliną olimpijska, Czesi mieliby zapewne najsilniejszą reprezentację; wędkarstwo w Czechach jest niczym sport narodowy! Zawsze mijamy wędkarzy w naszych rowerowych podróżach. Usytuowani nad brzegami rzek, stawów i jezior z zapałem realizują popularne w tym kraju hobby.

Trzy najważniejsze: dzwonnica, kościół i gospoda
Po kilku kilometrach EuroVelo 7 dało nam pierwszy wycisk na stromym podjeździe. Jednak przez kolejne 20 kilometrów poruszaliśmy się już głównie bocznymi dróżkami, mijając zachwycające stare wioski i zagrody. Perły południowych Czech to nie tylko dumne jak paw miasta wpisane na listę UNESCO. To także maleńkie miejscowości mijane po drodze: Dolni Treboni, Zlata Koruna czy Certyne. W tych miasteczkach i przysiółkach domki, okalane kamiennymi płotkami, są ustawione w rządku, frontem do głównego placu miejscowości. W centralnym punkcie wsi zawsze stoi drewniana dzwonnica, tuż obok obowiązkowej gospody i kościoła. Okoliczne pola są ukwiecone mleczami, bzy kuszą swoim zapachem, karłowate jabłonie, śliwy i grusze kwitną przy drogach i przy najdrobniejszym podmuchu wiatru obsypują rowerzystę swym białym kwieciem. Odnosi się nieodparte wrażenie podróży w czasie… o jakieś 200 lat! I tak z wioski, do wioski, przez 20 kilometrów.




Ale żeby nie było tak bajkowo, to dodam, że droga cały czas pięła się w górę. Mój Małż się nie poddawał i „ciśnął” na swojej srebrnej strzale pod każdą górkę. Ja, dość często schodząc z roweru obładowanego sakwami, myślałam sobie, że dobrze byłoby jednak siedzieć przy wielkanocnym stole i dokładać sobie kolejną porcję szyneczki…



Leniwe życie w Zlatej Korunie
Przed miejscowością Zlata Koruna, droga prowadziła ostro w dół. Cały wysiłek poszedł na marne! Znowu wylądowaliśmy na wysokości Wełtawy! W jej zakolu wznosi się klasztor Cystersów z 1263r. Legenda głosi, że klasztor zbudował w XII wieku czeski król Przemysł Otokar II w podzięce za zwycięstwo odniesione w bitwie pod Kressenbrunn. Niestety ze względu na dzień świąteczny (wszak był to Poniedziałek Wielkanocny) jego zwiedzanie było niemożliwe. Pokręciliśmy się więc wokół jego murów, obserwując leniwe, świąteczne życie mieszkańców skupione wokół maleńkiego stawu w centrum miejscowości. Dwa okrążenia wokół miasteczka i wróciliśmy na trasę. A przed nami ostatnie 12 km i jak pokazywała mapa, ostro pod górę!



Malowany dzbanku z krumlowskiego zamku
Gdy zziajani mijaliśmy znak „Cesky Krumlov”, a w uszach pobrzmiewała Vondrackowa ze swoimi nieśmiertelnym hitem:
Malovaný džbánku z krumlovského zámku
Znáš ten čas, dobře znáš ten čas
droga nagle skręciła w las i zgadnijcie co? Tak, znowu prowadziła w górę! Ostatecznie osiągnęliśmy wysokość 675 m n.p.m. A gdy w końcu wyjechaliśmy z otuliny Blańskiego Lasu naszym oczom ukazał się krumlovski zamek i całe stare miasto. Po dzbanku Vondarckowej jednak ani śladu! Przeżegnaliśmy się nogą — wiedzieliśmy, że kolejnego dnia będziemy musieli ponownie z tą górą zmierzyć się w naszej podróży do Holaszowic.

Czeski Krumlow
Do Krumlova dojechaliśmy po godzinie 16, wyjeżdżając reprezentacyjnie pod Mostem Płaszczowym (który jest łącznikiem między zamkiem a teatrem i ogrodami). Był to idealny czas, gdyż właśnie wtedy autokary wypełnione turystami odwiedzającymi Pragę opuszczały Krumlov po jednodniowej wycieczce. Zamek i jego lukrowana wieża pysznił się w promieniach zachodzącego za górami słońca. Zaś średniowieczne domki u stóp wzgórza zamkowego i nad brzegami Wełtawy, będące pozostałością dawnej osady Latran, zatapiały się już w cieniu. Warto tam jednak wrócić za dnia, bo podobno czar Czeskiego Krumlova najlepiej podziwiać z poziomu lustra rzeki. Spływy kajakowe są jednym z najpopularniejszych przeżyć, jakie można sobie zafundować w tym miejscu. Szum Wełtawy odnajdywał nas niemal w każdym zakamarku miasta. Podobnie jak i wieża zamku, która jest widoczna dosłownie z każdego punktu w mieście.



Na drugim zaś brzegu meandrującej Wełtawy mieści się kościół św. Wita, miejsce pochówku Rožmberków, którzy władali tym urokliwymi miastem przez 300 lat. To oni przyczynili się do rozkwitu miasta i rozwinęli wiele gałęzi gospodarki, w tym piwowarstwo.
Jak w bajce. A może jak w filmie?
Samo miasto stanowi przykład idealnie zachowanego małego, średniowiecznego miasteczka Europy Środkowej. Rozwijało się ono bez zakłóceń przez pięć wieków, zachowując w ten sposób nienaruszone dziedzictwo architektoniczne. My, wolnym krokiem, szwendaliśmy się jego brukowanymi uliczkami. Wśród kolorowych kamienic, pobielanych domów i strzelistych wież kościołów, z wolna omijaliśmy armie skośnookich turystów wchodzących w kadr każdego zdjęcia. Przez uroczy, 5-piętrowy Most Płaszczowy, przeszliśmy do zamkowych ogrodów, które o tej porze roku mieniły się wszystkimi kolorami wiosny. Trzeba wspomnieć że cały kompleks został w 1992 roku wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Miasto miało także swój filmowy epizod – zagrało w filmie „Iluzjonista” z 2006 roku.



Czy warto zwiedzić zamek? Pewnie, warto! Proponuje on zwiedzającym kilka tras tematycznych. Ale już za zamkową bramą można nacieszyć oczy feerią barw, eleganckich budynków i szerokich dziedzińców. Nam to wystarczyło. Jedyny minus to uwięzione w zamkowej fosie niedźwiedzie, które rzekomo są atrakcją turystyczną… Dzień zakończyliśmy kuflem zimnego piwa — Budwaisera rzecz jasna!





Házet klacky pod nohy
Z samego rana rzuciliśmy jeszcze raz okiem na Czeski Krumlov, zapakowaliśmy nasz dobytek na rowery i w drogę! Przed wyprawą sprawdziliśmy wszystko! Rowery mieliśmy sprawne, jedzenie na drogę było, części zapasowe też! Wiedzieliśmy również, jaka będzie prognozowana pogoda. Po nieznośnym upale dnia poprzedniego, spalonych ramionach i zaróżowionym karku, prognozowane 18 stopni Celsjusza nie brzmiało źle. Słońce – przez większość dnia – miało być schowane za chmurą. Sprawdziliśmy też mapę oraz całą trasę. Po spektakularnym wjedzie do Czeskiego Krumlova dnia poprzedniego wiedzieliśmy, z jakimi przewyższeniami przyjdzie nam się zmierzyć. Najważniejsze to dobre nastawienie! Przed nami niespełna 50 km trasy, z czego 3/4 poprowadzona miała być przez Obszar Chronionego Krajobrazu Blansky Las. Jednak los postanowił nam rzucić kłody pod nogi („házet klacky pod nohy”).
Czego nie sprawdziliśmy?
Prędkości i kierunku wiatru! Ale o tym za chwilę.



Przez Blansky Las do Holaszowic
Wyjazd z Czeskiego Krumlova ścieżką 1169 to był „upodlon i umęczon”, jak mówi dzisiejsza młodzież. Na „dzień dobry” dostaliśmy 351 m przewyższenia. Droga wiodła ostro w górę, przez las. Sarny ze zdumienia przecierały oczy raciczkami i zastanawiały się, co tych dwoje wyrabia na tych rowerach tak wysoko w górach. Wiatr się wzmagał, ale nie był zbyt dokuczliwy. Bardziej doskwierała spadająca z każdym metrem temperatura. Ale nic to! Ubraliśmy się na cebulkę i dalej pedałowaliśmy pod górę! Gdy osiągnęliśmy już najwyższy na trasie punkt, 873 m n.p.m., zaczął się przyjemny i długi, 7-kilometrowy zjazd do miejscowości Kremze. 9 km dalej leżał nasz drugi punkt na mapie wpisany na listę UNESCO — Holaszowice.





Urok małego miasteczka – Holasovice
Dumą Holaszowic są przepiękne fasady barokowych gospodarstw położonych wokół rozległego placu. To one zapewniły Holaszowicom wpis na listę UNESCO. Do II wojny światowej Holaszowice stanowiły głównie niemieckojęzyczną enklawę wewnątrz Czech. Po wojnie jednak wszyscy mieszkańcy zostali wysiedleni do Niemiec. I jakkolwiek niewiarygodnie to zabrzmi, przez 800 lat swego istnienia, wioska ta zachowała stałą ilość budowli, nie jest skansenem, a wszystkie domy są stale zamieszkałe! Jedyne co było dziwne to to, że w miasteczku nie było żywego ducha! Brakowało nam małomiasteczkowej atmosfery i ludzi siedzących na ławie przed gospodą i popijających piwo. A może to przez ten wiatr? Oni już wiedzieli, a my dopiero mieliśmy się o tym przekonać…






Z palcem w nosie
Droga rowerowa 1100 z Holaszowic do Czeskich Budziejowic biegnie równo na północ przez 15 km i mieliśmy ją pokonać — z palcem w nosie — w godzinę. Niestety wiatr wiał z północy, prosto w twarz i wzmagał się z każdą minutą. Na pierwszym zjeździe przekonałam się, że wieje tak mocno, że musiałam pedałować, żeby zjechać z górki. Potem było tylko gorzej. Podmuchy wiatru dosłownie zatrzymywały nas w miejscu, a czasami łatwiej było pchać rower po prostej drodze niż na nim jechać. Jazda z palcem w nosie okazała się niemożliwa, bo oderwanie dłoni od kierownicy skutkowało natychmiastową utratą równowagi. Nigdy nie miał takiego doświadczenia w mojej rowerowej „karierze”.



I choć mijane miejscowości były urokliwe, to nie byliśmy w stanie się na nich skupić. Do Budziejowic — wykończeni nierówną walką z wiatrem — dojechaliśmy po ok. 2 godzinach (przypominam dystans: 15 km o lekkim nachyleniu w dół).
Ale czyż nie o to chodzi w takich wyprawach? Aby mieć co wspominać po latach i o czym pisać na blogu? Perły południowych Czech wołają! I z pewnością w kolejnym wpisie przedstawię Wam ich jeszcze więcej, aby uzbierać ich całą garść na piękny naszyjnik.
Spodobało Wam się? Zobaczcie także inne moje wpisy dotyczące Czech:



